MIASTO SHIVY
Pierwszy dzień w Varanasi. "My friend" spotkany na Assi ghat prowadzi mnie do świątyni Hanumana. Małpi bóg ma czerwoną maskę i ukryte w jej zakamarkach małe podstępne ślepia. Friend opowiada mi trochę o kolejnych bóstwach mieszkających na piętrach świątyni. Rama, Sita, Lakszman, po czym zaprasza do swojego sklepu. "I'm a designer" mówi. Dziękuję za towarzystwo i idę na spotkanie z pierwszym nauczycielem śpiewu, którego polecił mi Leon (Polski Hindus spotkany w pociągu). Rodzice Leona są Polakami, ale od najmłodszych lat mieszka on w Varanasi. To jest jego Auroville, jego axis mundi. Bardzo krytykuje Auroville, Polskę i odrzuca myśl o możliwości porzucenia Kashi na rzecz innego miasta w Indiach, "Mój tata mówi, że Varanasi to bród, smród i ubóstwo", mówi z nutą ironii.
Nauczyciel jest doktorem muzyki, jak twierdzi jego towarzysz, który prowadzi Saaz Music Centre, gdzie mają odbywać się lekcje. Siedzi na szarobiałym dywanie, czeka na mnie. Namaste, how are you. Pyta czy gram na harmonii (harmonium) i wyciąga jeden egzemplarz, sprawiający wrażenie XVIII wiecznego zabytku. Gra kilka nut i przechodzimy do negocjacji. Zbyt wygórowana cena, brak porozumienia i tego czegoś zniechęca mnie do lekcji. Nie przekonuje mnie fakt, że nauczyciel jechał kilka kilometrów rowerem na spotkanie ze mną. Varanasi pełne jest oszustów, którzy podają się za nauczycieli i ekspertów od wszystkiego. Z taką opinia spotykam się już pierwszego dnia mojego pobytu tutaj.
Nie da się opisać tego miasta. Ulica jest pełna życia, zwariowanych rikszarzy, naganiaczy, wszyscy walczą o przetrwanie. Różnica między ulicznym sprzedawcą z Indii, a tym z Nigerii (i naszego świata może też) jest podobno taka, że będzie on sprzedawał samosy przez całe życie, a Nigeryjczyk będzie pracował cztery razy więcej po to, by ze swojej ulicznej budki zrobić prawdziwy sklep. Takie jest zdanie Davida, który spędza pół roku w Indiach kupując na południu odzież by sprzedawać ją w Nigerii za dolary. W Varanasi jest na wakacjach. Jest tutaj chyba jedynym Afrykaninem. Pali, śpi, pomaga trochę w Karki restaurant (restauracji prowadzonej przez Nepalczyka o imieniu Karki), między jedną drzemką a drugą serwuje potrawy do stolików. Jest chyba wyjątkiem w swoim pracowitym kraju.
ABHI
Niektórym rikszarzom nie chce się jeździć za daleko.
University, how much ? Pytam a on tylko kręci głową i macha ręką...Inny odpowiada mi coś w hindi gdy pytam o cenę. Nie wierzę, że nie umie po angielsku, idę do kolejnego, a on rusza za mną monologując niezrozumiale. W końcu ustępuje -
Ten, więc wsiadam. Przebić się przez korki, hałas, chaos jaki panuje na drogach to test na cierpliwość. Do celu dojeżdżam jeszcze w miarę spokojna, ale czekanie na Abhi poznanego przez Couch surfing tuż obok ruchliwej ulicy w bramie Uniwersytetu rozstraja mnie nerwowo. Biorę kolejną rikszę i ruszam do świątyni. Okazuje się, że Abhi tam właśnie na mnie czekał... W drodze rikszarz zamienia się w przewodnika i opowiada o budynkach, które mijamy po drodze. Szkoda, że nie znam hindi. Notuję jego uwagi, ale gdy pokazuje je Abhiemu, okazują się niezrozumiałym zlepkiem sylab.
WUJEK PADMATMA
Mieszkamy w Ishan Guest house.
My hotel is very good, there's garden, it's not expensive...Wujek Padma, bo tak nazywamy właściciela, lubi dużo mówić. Zaoferował mi pokój z wielkim grzybem na ścianie za jedyne 100 rupees. Mówi,że mogę ćwiczyć na skrzypcach na dachu, tam nikt nie będzie mi przeszkadzał (faktycznie, było kilkoro dzieci, trzy sąsiadki, nikt nie próbował mnie uciszyć, co chwilę spoglądali z sąsiednich budynków i znikali niepostrzerzenie). Na razie mieszkam w innym pokoju, czekając aż wujek Padmatma usunie z mojej norki kilka skrzyń i jedno z dwóch łóżek. Trochę to trwa, bo jak sam przyznaje, jest raczej leniwy. Niewiele tam światła, Indian toilet i łazienka mają surowe szare ściany. Wczoraj miałam inwazję mrówek, ale udało mi się opanować sytuację za pomocą spray'u na owady. Na buteleczce widnieje napis "Zone Europe", ale indyjskie mrówki rzucały się w bólach po podłodze i w popłochu uciekały we wszystkie możliwe strony.
RUCHI
Wczoraj miałam pierwszą lekcję śpiewu z Ruchi. Nauczyła mnie pieśni-modlitwy do boga Ganeshy. Ganesha jest synem Shivy, ma głowę słonia i jest bogiem sprytu i mądrości, patronem nauki. Pieśń ta jest prośbą o wytrwałość, siłę i natchnienie w nauce muzyki. Ruchi pisze doktorat z filozofii muzyki, ma przepiękny głos i to własnie przekonało mnie do lekcji u niej. Poprosiłam o próbkę jej śpiewu i tak mnie zdobyła, mimo oschłości i surowości w obyciu. Uśmiech pojawił się dopiero na drugim spotkaniu. Już drugi raz zgasło nam światło podczas lekcji i kończyłyśmy przy świeczce i latarce. Jak ty wrócisz do domu, jest zupełnie ciemno, powiedziała w hindi jej mama, która nagle pojawiła się w pokoju z szaroburym kociątkiem o imieniu Kali (co w hindi oznacza Czarny).